Spider-Man: Bez drogi do domu w końcu wylądował w kinach! Po wielu miesiącach oczekiwań i tysiącach godzin analiz zwiastunów każdy dowie się, jaka jest prawda o nowym pajęczaku. Czy to film, na który trzeba spieszyć się do kina?
Spider-Man: Bez drogi do domu: spoilery nadchodzą i nie mogę ich powstrzymać!
W całej tej spider-gorączce fani dzielą się na kilka grup. Jedni już 14.12 szukali wszystkich szczegółów dotyczących fabuły Spider-man: Bez drogi do domu, drudzy niby chcieli się dowiedzieć czy ich teorie się potwierdziły, ale z drugiej nie chcieli za dużo sobie spoilerować. Trzeci za to cierpieli na chorobliwą spoilerofobię, robiąc sobie z mediów społecznościowych największych wrogów. Nigdzie nie można czuć się bezpiecznie, obrazki na Facebooku i Instagramie, wypluwający spoilery bez ostrzeżenia TikTokerzy, czy złowieszcze miniaturki na YouTube.
Mam znajomych, którzy naprawdę wstrzymali się z social media w obawie, że dowiedzą się o najnowszym pająku za dużo. To tylko potwierdza jakim popkulturowym fenomenem jest ta produkcja i jak wielkie są oczekiwania w stosunku do niej. Czy zostały one spełnione?
Sprawdź też: Spider-Man: Bez drogi do domu – Zielony Goblin, Elektro i Doktor Octopus i ich powrót do uniwersum
Uważaj, czego sobie życzysz…widzu
Werdykt swojej recenzji zdradzę już na samym początku – każdy fan MCU albo samego Petera Parkera powinien znaleźć najbliższy seans, rzucić wszystko i biec do kina, niezależnie co chce zobaczyć na ekranie. W moim przypadku dwie godziny po seansie nadal nie umiem się pozbierać, twórcy zapewnili mi wszystkie emocje, których oczekuję od Marvela, a nawet więcej. Śmiałem się, płakałem i siedziałem w pełnym skupieniu.
Wielkie brawa należą się reżyserowi Jonowi Wattsowi, a także scenarzystom Chrisowi McKenna oraz Erikowi Sommersowi. Tempo akcji Spider-Man: Bez drogi do domu wgniotło mnie w fotel i ani przez minutę się nie nudziłem. Ponad dwie i pół godziny minęło w mgnieniu oka, na tyle szybko, że nie dowierzałem, iż seans się już skończył. Sztuką jest tak dobrze wyważyć wydarzenia fabularne, ale także ich wydźwięk, a w tym wypadku udało się to osiągnąć w 200%. Wyszedłem po seansie, zdumiony, że przeżyłem tyle zdarzeń, a mimo wszystko nie czułem się przytłoczony!
Zgodnie z zapowiedziami był to mroczny Człowiek-Pająk, ALE, moim skromnym zdaniem, niewystarczająco. Wbrew pozorom całość jest bardzo zabawna (nie śmieszna, wręcz przeciwnie), chociaż balansuje to na cienkiej granicy przesady. Z perspektywy czasu, chciałbym, żeby do niektórych scen, czy wątków dołożono odrobinę więcej powagi. Na szczęście nie zepsuło mi to odbioru całości.
Z wielką obsadą przychodzi wielka odpowiedzialność – obsada w Spider-Man: No Way Home
Skoro już ustaliliśmy, że tym razem udało się uniknąć fabularnego fiaska, jak miały to w zwyczaju poprzednie pająki, to teraz skupię uwagę na obsadzie Spider-Man: Bez drogi do domi. W rolach głównych występuje dobrze znana już trójka, czyli Tom Holland, Zendaya i Jacob Batalon. Postać MJ jest stopniowo rozwijana od Spider-Man: Homecoming i tutaj możemy obserwować ją w najlepszym wydaniu. Niemała w tym zasługa samej aktorki. Należy jednak docenić także, to jak zgrabnie twórcy uwydatniają jej najlepsze cechy, co sprawia, że jej występ jest elektryzujący. Niestety, trochę zawiodłem się na tym, jak potraktowano Neda, mam wrażenie, że jest typowym „comic relief”, a od najlepszego przyjaciela Spider-Mana oczekiwałabym, chociaż trochę więcej.
Wisienką na torcie jest sam Holland, który dojrzał nie tylko jako aktor, ale również jako postać. Widać, że Kevin Feige i spółka mieli plan na rozwój Petera Parkera i bardzo cieszy oddzielenie go grubą kreską od łatki Starka Juniora. To nie jest już zagubiony nastolatek z Homecoming, choć nie można zapomnieć, że w filmie nadal ma 17 lat. Jego problemy, to wciąż troski młodego człowieka, który dopiero wchodzi w dorosłość, chociaż jeszcze niedawno przecież tłukł się z samym Thanosem.
Postacie drugoplanowe w Spider-Man: Bez drogi do domu „dowożą” to, czego się od nich oczekuje. Marisa Tomei niezmiennie rewelacyjnie wciela się w postać Cioci May, Battlefield Counter… znaczy się, Benedict Cumberbatch udowadnia, że jest stworzony do roli Dr Strange’a, Jon Favreau jest w tej grupie tym, kim Ned dla MJ i Petera. Tym śmiesznym panem, który wpada na chwilę wprowadzić odrobinę „humorku”.
Jeżeli miałbym wybrać, kto najbardziej mnie oczarował, to na pewno wskazałbym Toma Hollanda oraz… jego przeciwników ze zwiastunów! Po pierwsze, Alfred Molina aka Doctor Otto Octavius. Prawdopodobnie jak 90% widowni pokochałem jego kreację w Spider-Man 2 od Sama Raimiego, a w filmie Wattsa dostałem więcej, niż mógłbym prosić, jeżeli chodzi o Octopusa. Nie tylko sam kunszt aktorski Moliny, ale także jego rola w tym filmie sprawiły, że „banan” nie znikał mi z buzi.
Po drugie, Willem Dafoe aka Green Goblin. Muszę przyznać, że nic mnie tak dawno nie ucieszyło, jak wykorzystanie plastyczności twarzy tego artysty. Przecież on nie musiał nawet zakładać tej ciężkiej zbroi, żeby wyglądać jak Goblin. Dobrze, że ktoś tutaj o tym pomyślał i Norman Osborn mógł pokazać swoją mimikę i wywołać na plecach ciarki, podobnie jak w 2002 roku.
Po trzecie, Jamie Foxx aka Electro. Jeżeli ktoś zasługiwał na drugą szansę, to był to właśnie wspomniany przed chwilą laureat Oscara. Padł on ofiarą fatalnego scenariusza The Amazing Spider-Man 2 i nieporadnej próby wprowadzenia zbyt wielu wątków do tamtego uniwersum. Ogromną radość sprawiło mi oglądanie Foxxa, bo widać było, że jego kolejne podejście do postaci Maxa Dillona, daje mu dużo więcej frajdy.
Totalną zagadką jest dla mnie J.K. Simmons, czyli J. Jonah Jameson. Sam aktor wspominał, że nie jest to postać znana z pierwszej trylogii, a jedynie jej wariant, mówił również, że będzie obecny bardziej jako „comic relief”. Kiedy próbuję przypomnieć sobie jego występ, to faktycznie jego nienawiść do Spider-Mana została podniesiona do rangi żartu (czym właściwe zawsze była), ale muszę oddać twórcom, że są momenty, kiedy wypowiedzi JJJ idealnie współgrają z wydarzeniami na ekranie i powodują prawdziwy smutek u widza. Czapki z głów!
Klimat solidny jak pajęcza sieć
Zastanawiam się jak odnieść się do klimatu, który towarzyszy nam przez te ponad dwie i pół godziny. Tak jak wcześniej pisałem, z jednej strony mamy dużo żarcików i humorku, ale z drugiej są też mocne i poważne sceny, a całość trzyma się mimo wszystko tej mroczniejszej strony. Co by nie powiedzieć, Tom Holland miał trochę racji, mówiąc, że to jest nie jest Spider-Man: Bez drogi do domu, tylko Spider-Man: Koniec gry. Nie mówię tutaj broń Boże o fabule, bo gdybym śmiał coś komuś zaspoilerować, to nigdy więcej nie napisałbym recenzji, ale właśnie o „atmosferze” towarzyszącej temu filmowi.
W końcu akcja rozpoczyna się bezpośrednio po Spider-Man: Daleko od domu, co o ile mnie pamięć nie myli, jest chyba pierwszym tak płynnym przejściem w historii MCU. Wracając do tego, co najważniejsze, w pierwszych minutach widzimy, jak świat Parkera staje na głowie, ponieważ wszyscy dowiadują się, że to on walczy ze złolami, latając w spandexie. Cały pierwszy akt skupia się na wpływie tych wydarzeń na życie Petera, ale także jego rodziny i przyjaciół, nie można przecież zapomnieć, że Mysterio spreparował nagrania i obarczył Pająka winą za swoją śmierć. Dalsze akty ciężko byłoby opisać tak, żeby nie zdradzić za dużo z fabuły, więc będę starał się być oszczędny w słowach.
Choć Spider-Man uwalnia się z problemów związanych z prawem, to jednak dalej pozostają inne utrapienia. W końcu ciężko jest żyć spokojnie, kiedy dosłownie każdy zna już jego prawdziwą twarz. Peter widzi, że krzywdzi tym innych, a tego jego nastoletnie sumienie nie jest w stanie udźwignąć. Zgodnie z tym, co pokazały zwiastuny, Parker udał się do swojego starego przyjaciela, Doctora Stephena Strange’a, z którym jeszcze niedawno uratował świat. Właściwe, to wszechświat. Igranie z pradawną magią i zaklęciami powoduje, że grupa przyjaciół musi „odscoobydoować ten szajs”.
Ponadto, pokłony należą się Michaelowi Giacchino. Soundtrack jest w tym filmie fenomenalny, idealnie współgra z wydarzeniami na ekranie i zdarza się, co bardzo cieszy (szczególnie w filmie Marvela), że gra pierwsze skrzypce. Świetnie, że widać tendencję do większej uwagi poświęconej muzyce w MCU.
Sprawdź też: Spider-Man: No Way Home – Andrew Garfield jednak był w trailerze? Otóż nie
Podsumowanie Spider-Man: Bez drogi do domu. Czy znalazło jednak drogę do mojego serca?
Nigdy nie ukrywałem, że jestem fanatykiem postaci Spider-Mana. Jako mały brzdąc oglądałem animacje z Człowiekiem-Pająkiem na Fox Kids, a filmy Raimiego to było objawienie. Później nastąpiła długa przerwa od superhero, a moja miłość odżyła w 2016 roku, kiedy w Civil War miał pojawić się mało znany Tom Holland. Powrót Pająka zmotywował mnie do nadrobienia MCU i od tamtej pory wpadłem po uszy. Tyle chyba wystarczy, żeby nakreślić, jak duże były moje oczekiwania wobec tegorocznej produkcji. Czy zostały one spełnione? Nie… one zostały przekroczone w każdym calu! Spider-Man: Bez drogi do domu to film niemalże perfekcyjny!
W mojej opinii „zagrało” tutaj wszystko: aktorzy (od pierwszego planu, po epizody), praca reżysera, scenarzystów i każdej osoby odpowiedzialnej za produkcję. Do tego idealny klimat, świetna muzyka i wyważony humor. Po raz pierwszy od dawna czułem taką pustkę po seansie i miałem ochotę obejrzeć to wszystko jeszcze kilka razy. Bezsprzecznie nie powstał lepszy film o tej postaci. Koniec kropka.
Prawdopodobnie, kiedy spojrzę na ten tytuł z chłodną głową, znajdę jakieś niedociągnięcia, ale to nie jest teraz ani trochę ważne. Znowu poczułem się „zaopiekowany” przez twórców i poczułem, że „mój Pająk” jest w dobrych rękach. Jeszcze więcej emocji wzbudza we mnie fakt, że Sony Pictures i Marvel Studios potwierdzili dalszy udział Toma Hollanda w MCU. Cóż to za czas, by być fanem Spider-Mana!
Beznadziejny,już teraz to przesadzili