Avatar: Frontiers of Pandora to kolejna próba przeniesienia uniwersum Jamesa Camerona do świata gier wideo. Czy produkcja osiągnie taki sukces, jak Istota Wody? Niestety, śmiem w to wątpić. Dlaczego? Zapraszam do lektury!
NIe ukrywam, że obydwu filmów nie darzę zbyt wielką sympatią. Oczywiście, to wizualne perełki, tego odebrać Cameronowi nie mogę. Tylko problem tkwi w tym, że z naprawdę ładnymi animacjami to ja mam do czynienia codziennie. Dlatego też po Avatar: Frontiers of Pandora nie miałem zbyt wielkich oczekiwań, szczególnie że pierwszy gameplay wskazywał, iż otrzymam Far Cry, ale z Na’Vi. Czy moje przypuszczenia był słuszne? Niestety, trochę tak.
Tylko z tymi grami jest nieco jak z McDonald’s. Wiem, że mogę zjeść w tej cenie lepiej, ale czasem człowiek ma po prostu ochotę na te produkcje. Tak samo miałem w tym przypadku i niestety, mój kotlet chyba był nieświeży.
Avatar: Frontiers of Pandora – fabularnie jak film. Nudne
Historia Avatar: Frontiers of Pandora rozgrywa się 15 lat po wydarzeniach z pierwszej odsłony filmu, czyli dokładnie w tym samym czasie, co Istota Wody Na wstępie zaznaczę, że jeśli tak, jak ja, niekoniecznie pałasz miłością do dzieła Camerona, bo fabularnie jest po prostu nijakie, to w tym przypadku otrzymasz praktycznie to samo. W grze najważniejsza jest Pandora i cała jej fauna. Tylko, tak naprawdę, bez mocnego sprzętu trudno ją w tym przypadku poczuć, a poza nią… za dużo treści tu nie ma.
Ty, jako gracz, wcielasz się w młodą lub młodego Na’Vi, którego to przygotowujesz sobie w prostym edytorze postaci. Nasza postać została porwana i wychowana przez ludzką korporację ZPZ. Po latach ucieka z niewoli, próbując odnaleźć się w nowym świecie, który jest zarówno znajomy, jak i obcy. Rozpoczyna się walka o wolność Pandory i jej mieszkańców. Podobnie jak w filmie, gracz odzyskuje tereny od najeźdźców, współpracując z lokalnym ruchem oporu. No i to byłoby na tyle.
Sprawdź też: Premiery gier. W co warto zagrać w tym roku?
Fabuła gry jest bez wątpienia jej najsłabszym punktem. Początek niesamowicie się dłuży, jest bardzo nużący, a postaciom brakuje głębi. Większość z nich wygląda podobnie i zachowuje się tak samo. Brak im charakteru. Myślałem, że może coś ruszy w późniejszym etapie rozgrywki, ale nie. Ta monotonia utrzymuje się przez całą grę, przez co walczyłem ze sobą, aby nie pomijać dialogów.
Gameplay w nowym Avatarze zawodzi na całej linii
Niemniej – jak już wspominałem, po Avatar: Frontiers of Pandora nie spodziewałem sie zbyt rozbudowanej historii. Liczyłem mocno na przyjemny gameplay. Niestety, ktoś stwierdził, że rozgrywka w konwencji FPP to świetny pomysł dla tego tytułu.
Chociaż widok z perspektywy pierwszej osoby pozwala lepiej docenić detale i piękno świata gry, to jednak negatywnie wpływa na komfort rozgrywki. Wystarczyłoby zainspirować się rozwiązaniami z gry Avatar z 2009 roku i połączyć je z nowoczesnymi technikami Ubisoftu. Ukrywanie się za osłonami, wspinaczka w stylu Assassin’s Creed czy rozstawianie pułapek niczym w Horizon: Zero Dawn lub Forbidden West mogłyby znacznie wzbogacić rozgrywkę i lepiej oddać ducha filmowego pierwowzoru.
Warto za to wspomnieć, że zbieranie surowców w grze ma duże znaczenie, ponieważ z nich przygotowujemy posiłki i boosty do różnych parametrów postaci. Polowanie i poszukiwanie roślin dostarcza dużo satysfakcji, zwłaszcza dzięki różnorodności łuków. Gra nabiera charakteru survivalowego, gdy wyłączymy wskazówki i skupimy się na eksploracji. Znalezienie drogi w gęstych dżunglach czy górskich terenach bywa wyzwaniem. Jednak ograniczona mobilność postaci jest rozczarowująca – tutaj ponownie chcę wspomnieć, że rozwiązania z Assassin’s Creed byłyby znacznie lepszym wyborem.
Sprawdź też: Avatar: najważniejsze informacje i przyszłość serii Jamesa Camerona
We Frontiers of Pandora, niektóre surowce są niedostępne od razu, ponieważ zostały zanieczyszczone przez fabryki ZPZ, co jest interesującym elementem. Mniej satysfakcjonujące jest jednak to, że eliminacja wrogich posterunków wygląda niemal identycznie za każdym razem. W produkcji Ubisoftu Massive nie chodzi tylko o pokonanie przeciwników, ale o wykonanie serii działań sabotażowych, które skutkują ucieczką wrogów i oczyszczeniem terenu z choroby. Gra faworyzuje skradanie się i atakowanie z zaskoczenia, co sprawia, że w tych momentach Avatar: Frontiers of Pandora prezentuje się całkiem dobrze, mimo niezbyt inteligentnych przeciwników. Ciche przemieszczanie się, hakowanie mechów i dywersja poprzez niszczenie wybuchowych obiektów dostarcza dreszczyku emocji.
Monotonna walka
Jednak gdy zostaniemy wykryci, gra przypomina gorszą wersję serii Horizon od Guerrilla Games. Walki w fabrykach są jeszcze znośne, ale na zielonych obszarach widoczność przeciwników jest słaba, a walka wręcz staje się ryzykowna. Brutalne wyciąganie ludzi z mechów było satysfakcjonujące, ale ogólnie starcia były wizualnie przytłaczające i niezbyt przyjemne, zwłaszcza z uwagi na statyczność łuków i krótki zasięg broni palnej.
Walki mogłyby być bardziej ekscytujące, gdyby nie były tak monotonne. W Avatar: Frontiers of Pandora walczymy z prawie identycznymi mechami i bezcelowo biegającymi ludźmi. Pojawiające się czasami samoloty są pełne błędów: mają problemy z nawigacją, poruszają się chaotycznie, a ich żołnierze często znikają w trakcie bitwy.
Myślałem, że walka ze zwierzętami poprawi sytuację, ale nie ma tu emocji porównywalnych do sceny z pierwszego Avatara, gdzie Jake Sully ucieka przed thanatorem. Nawet jeśli pokonanie bestii zajmuje chwilę, animacje ruchu zwierząt na Pandorze są słabe. Momentami czułem się, jakbym grał w coś ala “mamy Horizona w domu”, niekompletny tytuł, budżetowy projekt, a nie AAA takiej marki.
Pandora jak żywa! Grafika w grze
To, czego nie mogę odebrać Avatar: Frontiers of Pandora, to fakt, iż gra jest najzwyczajniej w świecie ładna. Przynajmniej na trybie jakości (grałem w wersję na PS5). Pandora jest jak żywa, w gracza uderza ogromna paleta barw i widoki potrafią zachwycić.
Podczas podróży po Pandorze, obserwowanie chmur zakrywających słońce, które rzucają cienie na ziemię, promieni słonecznych prześwitujących przez liście drzew czy skalne formacje na stepach, a także niezwykła, obca flora w głębi dżungli, często skłaniało mnie do zatrzymania się i podziwiania tych widoków. Kudos!
Sprawdź też: Avatar 2 – kiedy premiera? Wszystko, co wiemy na temat filmu Avatar 2
Szkoda, że tego samego nie mogę powiedzieć o interfejsie i nawigacji w tej grze. Po pierwsze – mapa jest bardziej nieczytelna, niż ta ze Star Wars Jedi: Fallen Order. Poważnie. Po drugie, za kompas posłuży nam „zmysł Na’Vi”, którego trzeba używać non stop. Niestety,
zamiast prowadzić mnie do celu, to często po prostu mnie irytował. Dlaczego? Ponieważ i tak przeważnie musiałem błądzić w poszukiwaniu drogi, bo używając tej zdolności, nasza widoczność jest mocno ograniczona.
Techniczny zawód
Avatar: Frontiers of Pandora przez większość gry trzymała stabilny framerate. Szkoda tylko, że dotyczy to wyłącznie trybu wydajności, ale spadki też niejednokrotnie mi się przytrafiły. Niemniej gra nie wygląda wtedy zbyt urodziwie, ale przynajmniej sama rozgrywka jest dużo płynniejsza i przyjemniejsza. W trybie jakości owszem krajobrazy zapierały dech w piersiach. Tylko niestety przy tak niskiej liczbie klatek na sekundę nie dało się po prostu walczyć. Mamy do czynienia z FPS, precyzja tutaj gra kluczową rolę, szczególnie kiedy Twoją główną bronią jest łuk – niestety, tej nie mogłem uświadczyć, kiedy celownik latał, jakby był w smole.
Podsumowanie – czy warto zagrać w Avatar: Frontiers of Pandora?
Naprawdę trudno jest mi wydać werdykt, czy warto zagrać w Avatar: Frontiers of Pandora. Liczyłem nieco na Far Cry: Primal, ale ze Smerfami w roli głównej. Tymczasem chętniej wróciłbym do produkcji z 2016 roku. Z drugiej strony – fani filmu Camerona powinni być zachwyceni. Klimat jest żywcem przeniesiony z jego dzieła, a widoki naprawdę potrafią zachwycić. Boli mnie, że nie zdecydowano się na widok z trzeciej osoby – gra może wtedy jeszcze bardziej przypominałaby serię Horizon, ale jestem przekonany, że gameplay byłby o wiele przyjemniejszy. Dlatego jeśli naprawdę lubisz tę serię, to chwytaj śmiało. Na pewno Ci się spodoba. Cała reszta? Cóż – was czeka prawdopodobnie monotonia i mnóstwo rozgrywkowych bubli.
Za klucz do recenzji dziękujemy firmie Ubisoft!